poniedziałek, 31 października 2016

Zaginiona technologia: piśmiennictwo

Czy wiecie co to był letraset, kalgraf albo propisot?
Gdy nie było komputerów i superprecyzyjnych drukarek, jedynym sposobem opisania rysunków i wykresów robionych na brystolu było właśnie takie coś. Była to kalkomania, która za pomocą suchego transferu umożliwiała precyzyjne wstawienie doskonale wydrukowanych liter.
Robiło się to tak:
Nakładało się arkusz kalkomanii nad rysunkiem, po ustawieniu literek we właściwym miejscu, należało za pomocą długopisu lub podobnego narzędzia przecisnąć (przeszorować) literkę na papier. Potem następną i następną, aż cały napis znalazł się we właściwym miejscu. Na rynku były przynajmniej trzy takie kalkomanie - oryginalny Letraset (mnóstwo fajnych czcionek, drogi), polski Kalgraf oraz czeski Propisot. Najbardziej podobały mi się niektóre arkusze polskiej kalkomanii Kalgraf z racji na linię, która ułatwiała umieszczanie literek na miejscu:

Arkusz wyglądał tak:
Polska kalkomania Kalgraf miała nawet swoją normę branżową BN-77 7414-01/01.

Można znaleźć nawet patent opisujący sposób wytworzenia takiej kalkomanii (zgłoszenie numer 87649 patent nr 167862 zgłoszony dnia 31.12.1973). Były one produkowane w Zjednoczonych Zakładach Ceramiki Stołowej CERPOL oraz Wałbrzyskich Zakładach Graficznych "Kalkomania".

Dziś arkusz takiej kalkomanii jest praktycznie nie do zdobycia. Pan sprzedawca w zaprzyjaźnionym sklepie papierniczym powiedział, że ostatni arkusz letraseta sprzedał 15 lat temu, od tego czasu nie było ani popytu, ani podaży.
Wprowadzenie drukarek i ploterów oraz odpowiedniego oprogramowania sprawiło, że kalkomanie literowe odeszły do lamusa. Podobnie, jak wiele technologii analogowych.

czwartek, 27 października 2016

Tam, gdzie nie sięga Internet

Jest takie miejsce na Ziemi, o którym mówią, że ludziom najbardziej dokucza brak świeżego powietrza i Internetu. To Norylsk. Mieszka tam prawie 200 tys ludzi i w okolicy znajduje się olbrzymi przemysł metalurgiczny (w pojedynczym przedsiębiorstwie Norilsk Nikiel pracuje 70 tys ludzi), ciekawy reportaż można przeczytać tutaj. Oto często wstawiana panorama (tutaj z geekweek) smutnego miasta z widokiem na kombinat:
W tym mieście 1Gbit transferu miesięcznie kosztuje 700 rubli (obecnie ok 50zł), po przekroczeniu limitu 1Mbit kosztuje 1 RUR. Najwyższy abonament zawiera 16Mbit, w dzisiejszego kursu kosztuje 200zł i nie ma całodobowych ofert bez ograniczeń transferu (za darmo jest od 2:00 do 8:00). Oto oferta MTS Norylsk.
Całe miasto korzysta wyłącznie z łącza satelitarnego.
Mało kto wie, że podobne problemy z dostępem do Internetu można spotkać w Kanadzie!
W kanadyjskiej miejscowości Nunavut łącza internetowe są jeszcze droższe niż w Norylsku. Mieszkańcy tego miasta korzystają z Internetu w ten sposób, że materiały zajmujące większe pasmo są nagrywane na nośniki USB i wysyłane pocztą. Co sprytniejsi łączą się przez zdalny pulpit na komputer zlokalizowany w innej części Kanady (Calgary, Toronto), tam pobierają co trzeba i zapisują na pendrajwa. Rodzina w uzgodnionym czasie po prostu odpina pendrajwa i wysyła go pocztą. W wolny port wkłada się nowy nośnik, który w tym czasie zdążył wrócić z powrotem z dalekiej północy. W ten sposób da się nawet oglądać filmy na Netfliksie.
Oczywiście zawsze można sobie jakoś poradzić, ale problem jest znacznie poważniejszy, niż tylko odcięcie ludzi od Netfliksa i YouTube'a. Cała północ Kanady jest połączona  za pomocą jednego satelity Anik F2. Jego awaria spowodowała odcięcie podstawowych usług, takich jak bankomaty, telefony, banki, a nawet kontrola lotów. Na północy nie było żadnego alternatywnego łącza. Tam nie ma światłowodu.
Rok temu, na poprzednim blogu opisywałem sieć telekomunikacyjną White Alice oraz jej radziecki odpowiednik - TRRL Siewier.

Oto fragmenty tego opisu:

Jedna ze stacji sieci White Alice.
W odludnych terenach północnej Kanady, Alaski lub na bezkresie Syberii przeprowadzenie kabli nie było ani łatwym, ani tanim zadaniem. Obie potęgi (USA i ZSRR) wybudowały zatem sieć łączności troposferycznej (troposcatter), w której stacje przekaźnikowe były rozmieszczone w odstępie od 100 do 400km. Amerykańska sieć zbudowana pod koniec lat sześćdziesiątych była nazywana „Białą Alicją” – White Alice, radziecki system nosił nazwę Siewier. Na terenie krajów bloku wschodniego, w tym Polski, była osobna sieć o nazwie BARS przeznaczona wyłącznie do celów militarnych.


 Zarówno Biała Alicja, jak i Siewier były sieciami militarnymi, które jednocześnie umożliwiły zestawianie połączeń głosowych i dysponowały transmisją danych (radiolinie R-412M obsługiwały 6 kanałów po 9,6kBit każdy, Alicja miała większą przepustowość). Chociaż dziś wydaje się to bardzo mało, na owe czasy było to szybkie łącze.

Anteny sieci TRRL Siewier. Fot. Ralph Mirebs.
Łączność satelitarna sprawiła, że wielkoobszarowe systemy łączności troposferycznej stały się przestarzałe dla celów militarnych już pod koniec lat siedemdziesiątych, chociaż radziecka sieć działała jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Amerykanie ostatecznie całkiem zdemontowali stacje Białej Alicji (mieli przy tym problemy związane z ochroną środowiska), Rosjanie część stacji usunęli, resztę zostawili – w kilku miejscach wielkie anteny górują nad tundrą do dziś.


Niedawna awaria satelity telekomunikacyjnego w Kanadzie dopisała kolejny rozdział do rozważań na temat łączności cyfrowej na świecie. Satelity wcale nie są tak niezawodne, jak się na pozór sądzi.