Gdy towarzystwo wróciło z urlopów okazało się, że każdy sukces niesie ze sobą widmo późniejszych przykrych niespodzianek. W pierwszej serii powstało osiem linii, z których pięć pojechało do Łodzi. Niestety ze wszystkich pięciu działa tylko jedna. Najpierw zaczęły się psuć przetworniki ultradźwiękowe. Konsktruktor długo szukał przyczyn, ale w końcu doszedł, że winna jest obsługa. Przetworniki chłodzone są w sposób hybrydowy – częściowo wodą, częściowo przez nadmuch powietrza z mocnych dmuchaw. I właśnie przy tych dmuchawach obsługa kombinowała, by linia pracowała ciszej. Bo behapizda nie miał dla nich ochronników na uszy. Wszak mamy kryzys i nie ma niczego. W ten sposób padły prawie wszystkie importowane przetworniki, z których komplet był droższy od malucha, i to licząc po cenie giełdowej, a nie z Polmozbytu. Gdy dowiedział się o tym dyrektor, pojechał wszystkim po premii, a potem w przypływie złości na wszystkich zwolnił jedynego technika, który umiał tę linię precyzyjnie ustawić.
Później pojawił się problem z nożami do gilotyn. Noże się stępiły i nie można ich naostrzyć, bo narzędzia pochodzą z drugiego obszaru płatniczego. Nie ma części zamiennych, między poszczególnymi sztukami linii są niewymienne, zatem nie można kanibalizować najgorszej z linii, by uruchomić najlepszą. W końcu jakoś to naostrzono sposobem gospodarczym, przy pomocy narzędzi zastępczych. Maseczki mają teraz bardzo charakterystyczne strzępy, które trzeba przycinać ręcznie, nożyczkami.
Zakład w Łodzi zaczął jeszcze bardziej oszczędzać. Zrezygnowano z pracy ciągłej, wprowadzono ograniczenia w oświetleniu. Na korytarzach świeci się co druga lampa, dzięki czemu zaoszczędzono na zużyciu świetlówek i starterów. Oświetlenie dyżurne zostało wyłączone. Widać tylko kolorowe lampki podświetlane diodami CQYP32A. A linie trzeba zasilać cały czas. Jak się wszystko wyłączy i krytyczne elementy ostygną, to już nikt nie umie tego poprawnie nastawić. Wszak linia była projektowana do pracy ciągłej. Z zakładu zwolnili stróża nocnego, który miał obowiązek przejść nocą i zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Teraz jest tylko cieć przy bramie, a to nie jest to samo, bo on nigdy nie wchodzi do pomieszczeń. W stróżówce zepsuł się telefon, jedyny konserwator jest na chorobowem. Z okien baraku nic nie widać - bo przecież oświetlenie wyłączono.
Nad Łodzią przeszła letnia burza. Niby nic dziwnego, ale wichura zepsuła źle dopasowane okna dachowe prowizorycznie zrobionego baraku. Z dachu lała się woda i to w dobrym stylu. Dość szybko tej wody było po kostki i padły krytyczne elementy sterującej elektroniki oraz zasilacz wysokiego napięcia do żałośnie przestarzałego generatora na lampach GU-81 z Laminy.
W poniedziałek przyjechała załoga do pracy i okazało się, że nie ma na czym pracować. Gdy konstruktor usłyszał o zalaniu, polecił technikom wziąć wszystko, co było w naszym magazynie. Na szczęście akurat te elementy były wymienne między wszystkimi liniami i mieliśmy po jednej sztuce. Zachowała się także kopia programu. Załoga techników wsiadła w zakładową Nyskę i pojechała. Dwa dni później linie już mogły pracować.
Niestety cały zapas drutu zdążył zardzewieć i zacina się w precyzyjnym podajniku. Uruchomiono doraźną technologię odrdzewiającą, ale powoduje ona pocienienie drutu o ułamek milimetra i nastawy nie działają. Nasz serwisant jest już tak dobrze znany w Łodzi, że nie tylko recepcja hotelu mówi mu po imieniu i zna go również pobliski bar mleczny, ale poznają go nawet taksówkarze obsługujący słupek przy stacji Łódź Fabryczna.
Oczywiście natychmiast pojawiły się zarzuty niegospodarności i inne im podobne. Przyjechała Inspekcja Robotniczo-Chłopska. Od samego niedopatrzenia i zalania znacznie gorsze było marnotrawstwo materiałów, polegające na zamówieniu gumki do majtek z góry na cały rok produkcji. Do szacownej komisji nie trafiał argument, że zakłady STOMIL produkują ją tylko raz do roku, bo tylko wtedy opłaca się ustawić pod to linię. Postawiono zarzuty kierownikom i dyrektorowi. Podobno oberwało się nawet Instytutowi Meteorologii i Gospodarki Wodnej, choć nie bardzo wiem dlaczego pominięto firmę, która ten barak budowała. Nieoficjalnie mówi się, że ma to coś wspólnego z osobą właściciela tej firmy, jest nim przecież szwagier I sekretarza PZPR w Łodzi.
Uchowała się tylko jedna, najsłabsza linia, bo umieszczono ją w magazynie po starej przędzalni, nad magazynem było biuro i dzięki temu szkód nie było. I ta linia teraz jako jedyna pracuje całą dobę, pracownikom płaci się nadgodziny. Ponownie zatrudnili zwolnionego uprzednio technika, ale tym razem trzeba było mu zapłacić dwa razy tyle, co poprzednio, czyli niemal połowę tego, co otrzymuje kierownik działu. Tak się skończyły oszczędności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz